środa, 19 października 2016

(Dobrze że nie) moje wielkie, greckie, wesele.

Przeciętnie dwa razy do roku któraś telewizja pokusi się o pokazanie klasyki gatunku jakim jest komedia romantyczna - Mojego wielkiego, greckiego wesela. W związku z tym można założyć, że widzieli je wszyscy, prawda? Otóż nie. Ja na przykład do tych wakacji nie zetknęłam się z nim ani razu (aczkolwiek nie jestem dobrym materiałem badawczym, bo na przekór tradycji ani razu nie widziałam też Kevina samego w domu). Tak czy inaczej, historia która rozpoczęła się w 2002 roku, w roku bieżącym doczekała się swojej kontynuacji i to właśnie druga część weselnego hitu sprawiła, że głodna "więcej" rzuciłam się na pierwszą część. Nie mam pojęcia dlaczego, bo nie można powiedzieć, że film porywa głębią czy wyszukanym humorem. Nie jestem też pewna czy jest lepszy niż część pierwsza. Jedno wiem jednak na pewno - że jeśli przydarzy mi się jakaś depresyjna, leniwa niedziela to pierwsze po co sięgnę, to właśnie "Moje wielkie greckie wesele".


Pierwsza część opowiada historię Touli, która postanawia odmienić swoje życie i porzucić pracę w rodzinnej restauracji na rzecz stanowiska w biurze podróży, które należy do jej ciotki. Tam poznaje miłość swojego życia i nie byłoby w tym nic złego gdyby nie fakt, że Ian to Amerykanin, a Toula należy do konserwatywnej, greckiej rodziny, w której wszyscy razem świętują, żyją, uczą się i pracują. Uczucie tych dwojga jest jednak na tyle silne, że decydują się na bolesną i jednocześnie momentami żenującą przeprawę przez kierat przygotowań do typowo greckiego, urządzonego ponad miarę wesela. Druga część skupia się na rodzicach Touli, którzy nagle odkrywają, że ich akt ślubu jest nieważny i jak komentuje to sama pani Portokalos od 50 lat "żyją jak hipisi". W związku z tym Gus oświadcza się jeszcze raz, a cała machina przygotowań rusza ponownie. Kontynuacja pokazuje nam wszystkich bohaterów znanych z pierwszej części, ale także wprowadza nowych - między innymi córkę Touli, Paris, która tak jak matka buntuje się przeciwko wiecznemu udziałowi rodziny w całym jej życiu. 


"Moje wielkie greckie wesele" to historia, której oczywiście nie można brać na poważnie. Właściwie, jeśli z niewiadomych przyczyn potraktujemy ją jak film dokumentalny o zwyczajach panujących na greckich weselach to stracimy całą radość z oglądania. Współczesne greckie wesela (a przynajmniej ich większość), nawet te tradycyjne - w niczym nie przypominają uroczystości Touli i Iana. W "Moim wielkim greckim weselu" przerysowanie i wypunktowanie pewnych elementów, które wydaje się że w każdej kulturze i kraju, mogą stanowić o kiczowatości imprezy, powoduje, iż każdy znajdzie w tym filmie coś dla siebie, coś znajomego. Chociaż pierwsza część "MWGW" rozgrywa się w bardzo wczesnych latach dwudziestego pierwszego wieku, wiele dziewczyn będzie umiało doskonale utożsamić się z główną bohaterką. Mało to razy któraś z nas usłyszała przy wigilijnym stole "A narzeczonego to ty już masz"? I za nic nikt nie kupił argumentu, że wyjście za mąż nie jest nadrzędnym celem twojego życia? A może w którymś z bohaterów odkryjesz jakiegoś członka swojej własnej rodziny? Swoją drogą bohaterowie w tym filmie są naprawdę uroczy. Absolutna królowa to oczywiście ciotka Voula. Jeśli jeszcze nie wiecie co to jest bibopsja, to oczywiste, że nie widzieliście "MWGW". 



Ja, jak już wcześniej pisałam, obejrzałam całość na opak, zaczynając od "Mojego wielkiego, greckiego wesela 2". I to dwa razy. Dopiero, gdy zdecydowałam się na pierwszą część, zobaczyłam jak wiele przez to straciłam. Charakterystyczne dialogi, czy elementy z "jedynki" zostały zaakcentowane w drugiej części i ktoś taki jak moja skromna osoba, stracił mnóstwo zabawy nie wiedząc z czym to ugryźć. Ot przykład: "dwójka" rozpoczyna się od sceny w której ojciec Touli pryska zamarznięty zamek w aucie Windexem. Gdybym obejrzała najpierw pierwszą część wiedziałabym, że Windex to lek na wszystko. Na biodro, pryszcza i zamarznięte zamki. A tak - nie wiedziałam i jeden żart wylądował w koszu, bo go po prostu nie zrozumiałam.
Pierwsza część wygrywa jednak na pewno pod względem fabularnym. Kibicujemy Touli i Ianowi, zastanawiając się czasem jak to możliwe, że jeszcze nie machnęli na to ręką i nie uciekli na Bali. Jeśli jednak spodoba wam się pierwsza część, to druga was nie zawiedzie. Szukając lekkiego, zabawnego, momentami do bólu prawdziwego kina na weekend zerknijcie na "MWGW" - serdecznie polecamy. Zwłaszcza jeśli jesteście dopiero przed, albo świeżo po ślubie. Wtedy będziecie dziękować Bogu, że to nie wasze wielkie, greckie wesele. 

I wszystko jasne. 

P.S. Swoją drogą, wyobraźcie sobie co by było, gdyby ktoś spróbował stworzyć film pt. "Moje wielkie polskie wesele"? Aż strach się bać. 




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz